Dzień rozpoczęliśmy tak jak zakończyliśmy poprzedni, czyli od przeczytania fragmentu dzisiejszej Ewangelii, którym mieliśmy dziś żyć (przeczytajcie sobie w Internecie lub aplikacji :P). Godziny poszczególnych punktów już znamy na pamięć. Posileni słowem Bożym, Eucharystią (o znowu nowy ksiądz – przyznał się, że jest neoprezbiterem i pojawi się jeszcze nie raz) i śniadaniem, ruszyliśmy do pracy. Pierwsza zmiana – brama i biblioteka. Do bramy oddelegowani: Ola, Kasia, Mikołaj i moja skromna osoba. Pomiędzy książki do s. Magdaleny: Domsi, Anna Maria, Fiksi i Doris.

Ola, z załatwioną pięknym uśmiechem szlifierką, dokopała się do najstarszych warstw bramy pamiętające czasy bł. Marii Teresy Ledóchowskiej. Kolejny dzień byliśmy swoistą atrakcją, ponieważ wszyscy, przejeżdżający pobliską ulicą, zwalniali i przyglądali się czerwonobrunatnym odcieniom odkrytej farby. Drugi dzień z rzędu widzieliśmy też pana instruktora w eLce, którego spotkaliśmy na niedzielnej animacji w Ustrzykach. Kierowcy linii 10 i 11, które tamtędy przejeżdżają, widzieli postępy w odnawianiu bramy. Kolejną spotkaną osobą był listowy na rowerze, który po zostawieniu listów siostrom, uciął sobie z nami pogawędkę ( wiedzieliście, że można robić ,,zimny łokieć” na rowerze -pod warunkiem, że wam się urwie połowa kierownicy). Pomyślałem o moim listowym, który zostawia awizo nawet jak ktoś jest w domu (blok z windą nie jest tak wygodny jak zasypane śniegami drogi pod Krosnem, gdzie, poznany dziś listowy, przedziera się z rowerem na plecach.
W bibliotece co raz większe postępy – znaleziono książkę z ręcznie pisanymi rekolekcjami z lat dwudziestych i kilka przedwojennych książek. Szokiem było złamanie odwiecznego regulaminu wszystkich bibliotek wpajanym nam od podstawówki czyli… dzbanek z kompotem. Fakt, ciepło było, a przy intensywnej pracy trzeba te dwa litry wody przyjąć.
Przychodzimy na obiad, patrzymy, a tu zupa i ciasto? Z dziwną inną zupą? Hmmm, ciekawe co to? Okazało się, że to ciasto to ryż z twarogiem na słodko, a ta dziwna inna zupa to mus ze śliwek i jabłek. No brakuje słów, by opisać jak to proste, a zarazem genialne danie było pyszne. Z Olą myśleliśmy o zrobieniu sernika z ryżu i twarogu. Może się uda coś wykombinować.
Cały dzień mieliśmy rozważać dzisiejszą Ewangelię, więc czytelniku, jeżeli tego jeszcze nie przeczytałeś, to nadrób to.
Druga zmiana wzbogaciła się o traktorkokosiarkę, którą prowadziła Ola, a Ania zbierała… TAK ŚLIWKI i jabłka, by traktorkokosiarka nie zrobiła z owoców musu na trawę, bo szkoda. Doris znalazła czaszkę bliżej nieokreślonego gryzonia z pomarańczowymi zębami i zabrała ją na balkon. Zdania są podzielone kto był właścicielem tej czaszki czy chomik, czy mysz. Kto ma media ten ma władzę. Dziś bloga mam ja więc jest to mysz 😛 W bibliotece s. Danuta przyniosła nam lody (jak się wywiedziałem to ekipa bramowo-ogrodowa też dostała).

Zamiast nieszporów i kolacji pojechali… (chwila jak to zamiast nieszporów… co za bezbożnicy) pojechaliśmy pod krosno do Rezerwatu Skalnego Prządki. Są to takie wielgachne kamienie i piękna ścieżka w lesie. Legenda głosi, że są to kobiety, które prządły w Niedziele Wielkanocną i za karę zostały zamienione w kamień i jak się odpowiednio spojrzy to widać, że te skały mają kobiece kształty (chyba trzeba zamknąć najpierw jedno, a potem drugie oko by to zobaczyć). Jako kościelnemu, nie podoba mi się legenda, gdzie za pracę w niedziele się jest zamienionym w kamień. A skąd pomysł na te kamienie? Ola, wioząca odebraną Domsi z Rzeszowa, wypatrzyła to miejsce, a właściwie parę młodą, która schodziła stamtąd i pomyślała, że tam musi być super. Więc pojechaliśmy tam wszyscy razem, zabraliśmy prowiant, kocyki brewiarze (ha nie jesteśmy bezbożnikami) chcąc na jakimś szczycie obejrzeć zachód, zjeść coś i się pomodlić. Przeszliśmy cały ten rezerwat i żadnych szczytów. Zeszliśmy do okolicznej wioski, która ujęła nas swoim małym kościółkiem, pagórkami i kilkoma domkami. Przywitał nas miejscowy piesek – chyba jakiś jamnik taki większy czy coś? – nie znam się. Rozbiliśmy obozowisko, s. Elżbieta przygotowała obrus, na który położyliśmy kanapki na coś fit- warzywa. W takim towarzystwie i miejscu te kanapki smakowały tak dobrze jak wspomniana zupa, która była równie obłędna – krem z dyni i czegoś jeszcze, z wuchtą super przypraw. Biesiadę zakończyliśmy nieszporami i dzieleniem się doświadczeniem przeżytego dnia opartego na ewangelii, którą mam nadzieję w końcu przeczytaliście. Cały czas towarzyszyły nam różne żyjątka: jak pasikoniki, komary; radosny okrzyk siostry Elżbiety oznaczał, że jakieś żyjątko się zakumplowało, a raczej z siostrzanym sandałem – ślimak (taki bezwstydny, bo goły, bez domu biegał po polankach). Ślimak został natychmiastowo przetransportowany pomiędzy trawy, by mógł w spokoju znaleźć domek. Dużo jest tu o pysznym jedzeniu i widokach, ale to nic w porównaniu z tym co daje dzielenie się słowem Bożym.

Ściemniło się, więc wróciliśmy radośni, oświetlając sobie drogę telefonami, ekipa z PKSu Oli – bo taką ma rejestracje, wracała śpiewając, a ekipa z samochodu sióstr pojechała na stacje benzynową. Jak myślicie po hot-dogi czy kawę? Ekipa ze wspólnotowego PKSu ruszyła do kuchni robiąc kanapki na jutrzejszy dzień -dlaczego? HA przekonacie się jutro. Tylko wpis może być bardzooo późno.
A wiecie, że listowy to gwara poznańska? A Filip Łuczak jest od niej specjalistą. No właśnie, to jak z tym licencjatem, pisze się?